
Górskie (i nie tylko) wyzwania Hanny Bruss cz.2
Druga część wywiadu z Hanną Bruss - miłośniczką wielu - często mało znanych - dyscyplin sportu. Spośród nich najbardziej kocha góry i wspinaczkę wysokogórską.
Rozmowę prowadzi Olimpia Bucyk w ramach akcji Fritoks (o akcji przeczytaj tutaj)
Na pewne rzeczy nie mamy wpływu, zwłaszcza że na pewnych wysokościach mózg też zaczyna inaczej pracować. Oczywiście wchodzi się z tlenem, ale jednak...
Oczywiście, na pewnych ekstremalnych wysokościach głowa pracuje inaczej. Dlatego zwykle gdzieś powyżej 7300 metrów zaczyna się podawanie tlenu dla bezpieczeństwa, zdrowia. Ale są przecież i takie jednostki, które planują wejścia bez tlenu. Nawet ja to w pewnym momencie rozważałam!
Co jest zatem celem wejścia? Bo łatwo zacząć mówić o jakichś ekstremach - wydawać by się mogło, że wejście, w końcu nie na byle jaką górkę - jest celem samym w sobie. A nagle u niektórych pojawia się chęć wejścia bez tlenu.
Mogę powiedzieć jedną rzecz, o której ludzie zwykle nie wiedzą. Pamiętajmy, że nie bez powodu na najwyższej górze świata był tylko jeden Polak bez tlenu. Cała reszta jakoś z tego tlenu korzystała.
Ale dlaczego to jest traktowane jako ujma? Co takiego jest w tym wejściu bez tlenu?
To wszystko jest kwestią wyzwań. Są i tacy, którzy uważają, że wejście bez tlenu nie jest prawdziwym wejściem! Uważam, że osoba mająca taki pogląd powinna sama pójść i spróbować, zobaczyć co to znaczy zrobić jeden krok i potrzebować zaczerpnąć po nim 20 oddechów.
Ile lat zajęły takie przygotowania do Everestu?
Trzy, cztery… Sama zaplanowałam te wejścia i program moich przygotowań. Niektórzy myśleli, że realizuję projekt zdobycia Korony Ziemi, chociaż nie miałam takiego zamiaru. Ja wybierałam po prostu ciekawe góry, moim ostatecznym celem był Everest. Nie zdobyłam tego szczytu, zeszłam z wysokości 8400 m. Miało miejsce wiele niefortunnych wydarzeń, a niestety agencja, którą wybraliśmy okazała się nieprzygotowana.
Zwykle takie wyprawy wysokogórskie kojarzą się z momentami grozy… Co się tam wydarzyło?
Wszystko. Nie wiem, czy mieliście okazję obejrzeć film “Everest”. Ja mogłabym napisać scenariusz do drugiej części. Przydarzyło się wszystko - śmierć kolegi, który chory został porzucony przez Szerpę. Byliśmy świadkami jego konania, nie mogliśmy już nic zrobić. Zastanawialiśmy się, czy zrobić mu zastrzyk, ale było za późno. Przydarzyło się także to, że zabrakło nam tlenu. Ludzie szli z pustymi butlami. Ja osobiście sprawdziłam przed wyjściem nasze butle, które z kolegą opisaliśmy. Z kolei mój Szerpa nie wstał na atak szczytowy, zatem szłam sama. Dotarł do mnie dopiero na wysokości 8400 m, ale tam już działa się tragedia. Dwie osoby wisiały na linie bez tlenu, podaliśmy im tabletki i lekarstwa, potem angielska ekipa pomogła ich ściągnąć. Masa ludzi wtedy nie przeżyła, mój kolega wrócił bez palców, kolejny kolega dostał ślepoty śnieżnej, musieliśmy go wspólnie sprowadzić. Od jednego kolegi szerpa uciekł, z kolei innym osobom Szerpowie zapomnieli zabrać butli z tlenem, zatem musieli wracać, chociaż byli 50 metrów przed szczytem.
Czyli nie można było liczyć na niczyją pomoc?
No nie. A najgorsze było to, że musiałam już zejść niżej. Jeden koleja uparł się, że mimo ryzyka nie zrezygnuje, bo przecież on tu już długo nie wróci, z powodu problemów zdrowotnych. Okazało się ostatecznie, że jego Szerpa uciekł. W końcu ratował go nasz wspólny kolega. Ja zeszłam niżej. Musiałam czekać, nie miałam telefonu satelitarnego, bo był zajęty przez kolegęm, który próbował ustalić, co mamy dalej robić. Zostaliśmy na noc, bo kolega ten był zbyt zmęczony by iść, a nocą...ukradli nam butle. W pewnym momencie zaczęliśmy się dusić. Udało nam się na leżącej nieopodan jednej stercie pozostawionych butli znaleźć jakąś częściowo wypełnioną, więc jakoś do rana na niej dotrwaliśmy. Zeszliśmy niżej, udało się najbardziej poszkodowanych ewakuować helikopterem, a my zaczęliśmy mozolną wędrówkę w dół. Pamiętam, jak z poszkodowanymi lecieliśmy do Katmandu, a z nami leciało kilka opisanych jedynie bagaży tych, którzy już z nami nie wrócili i zginęli lub trafili do w szybszym trybie do szpitala. Ostatecznie musieliśmy jednak kawał drogi przejść, gdzieś na wysokości wysokości 4000 m musieliśmy opuścić helikopter, bo śmigłowcowi było ciężko lecieć z dużym obciążeniem.